Kilka dni temu spotkałem się z Markiem. Jest to szczupły, opalony facet koło 60tki. Wprawne oko zauważy zegarek IWC i stosowany botox / kwas hialuronowy. Marek pod koniec lat 80tych był cinkciarzem w Lublinie, potem przeniósł się do Warszawy. Tam nabył różne nieruchomości, z których dwiema perłami są lokale restauracyjne (parter) i biura (piętra). Marek od połowy lat 90tych jest na emeryturze.
Czynsz jednej restauracji wynosi 24000 zł, a drugiej 29000 zł miesięcznie. Do tego kasa z najmów biur. Razem zdrowo ponad 70000 zł miesięcznie, z czego jeszcze trzeba zapłacić podatki. Nie wnikam czy to brutto czy netto i ile zostaje po opłaceniu wszystkich podatków.
Czas Markowi i żonie płynie przyjemnie. Pięć chłodnych miesięcy w roku spędza w Miami, gdzie ma łódkę. Dłużej nie chce siedzieć w USA na wizie turystycznej. W zimie Włochy i Szwajcaria na dwa miesiące. Reszta roku jakoś sama się rozchodzi.
Marek jest zły. Właściwie to nawet wściekły. Covid spowodował, że knajpy przestały płacić pół roku temu. W przypadku mniejszej najemca od razu się zwinął, w przypadku większej walczył dłużej, przez co narósł większy dług, więc Marek przejął wyposażenie i teraz ma wyposażony pustostan. Marek stoi stanowczo na stanowisku, że rząd powinien płacić restauratorom, aby mieli na opłacenie czynszów swoich nieaktywnych biznesów.
Większość konsumentów nie zdaje sobie sprawy, jakim delikatnym biznesem jest restauratorstwo. Największy koszt to czynsz. Czynsze przez wiele lat zostały wywindowane ograniczoną podażą atrakcyjnych lokali pod restauracje i ogromnym popytem ze strony osób aspirujących do bycia restauratorem. Coś kosztowało 10 tysięcy, to przychodził kolejny chętny i mówił, że zapłaci 12 tysięcy. Za rok kolejny oferował 15 tysięcy. W ciągu ostatnich 10 lat nieustannej prosperity czynsze wzrosły niebotycznie.
W normalnym czasie restauratorstwo dało się sensownie spiąć. Dało się opłacić czynsz, wynagrodzenia, media i kupić produkty żywnościowe. Czasem zostawało dla operatora 10, w szczycie sezonu (komunie, wakacje) 50 tysięcy miesięcznie. W sytuacji spowodowanej przez covida nagle zamiast zysku trzeba płacić po 20 tysięcy miesięcznie.
Problem w tym, że operatorzy restauracji żyli podobnie jak Marek. Zero rezerw, wszystko na przepał. Zarobi się 10 tysięcy, to się wyda 10 tysięcy. Zarobi się 50 tysięcy, to się zmieni auto i też się uda kasę zagospodarować. Jeżeli sezon jest dwa razy w roku, to się kupowało raz auto żonie, raz sobie. Niektórzy wydawali też na kochanki, inni na kokainę. Po co się martwić jutrem, skoro pójdzie się na fajrant do kasy i wyjmie się z niej gotówkę? Zawsze w niej była kasa, więc czemu któregoś dnia miałoby jej zabraknąć? Okazało się, że tak naprawdę restaurator nie różni się od zatrudnianego przez niego kelnera – obu dzieli od bezdomności miesiąc czy dwa braku dochodu.
Problem braku oszczędności nie zawsze polega na niskich dochodach. Ludzie z wysokimi dochodami też często nie mają oszczędności i to dlatego tak kochają ich wydawcy kart kredytowych i sprzedawcy luksusowych dóbr konsumpcyjnych.
Nie chodzi o to, by przewidzieć wystąpienie covida. Chodzi o to, aby przygotować się do ryzyka wystąpienia utraty dochodu i zaburzenia funkcjonowania państwa / banków / transportu / handlu itp. W perspektywie życia człowieka dochodzi do takiej sytuacji co 10 – 20 lat. To nie jest pytanie, czy do takiego zdarzenia dojdzie, tylko kiedy się to zdarzy. Osób przygotowanych jest niewiele.