Categories
Survival

DKC – ciąg dalszy

Wpis gościnny Piotra:

W dyskusji jaka wywiązała się po wpisem „Domowy Karaluch Challenge” Przemek zaproponował mi zamieszczenie postu gościnnego na temat surwiwalu. Ponieważ nie uważam się za eksperta w tej dziedzinie, więc na początku nie wydawało mi się, żebym mógł na ten temat napisać coś ciekawego i prawdziwego. Potem jednak przeczytałem w komentarzach pod wpisem Przemka jakie wyobrażenie o temacie mają inni ludzie i stwierdziłem, że warto kilka słów skrobnąć, choć by po to, żeby ich wyprowadzić z „mylnego błędu” w jakim moim zdaniem tkwią.

Moje pierwsze spotkanie z imprezami, które niektórzy mogą szumnie nazwać surwiwalowymi, a które dla mnie są po prostu nieco dłuższymi spacerkami w terenie, miało miejsce gdy już miałem 30tkę na karku, ręce przywykłe do klawiatury, a tyłek ściśle dopasowany do krzesła. Daleko mi więc było do herosa, a mimo to, przy pierwszym podejściu udało mi się przejść 75 km po lesie w czasie około 14tu godzin. W zwykłych sportowych butach z marketu, z małym plecakiem, bez żadnego specjalnego sprzętu, czy ubrania. Tylko to, co miałem w szafie. To, że nie udało się przejść docelowych 100 km było kwestią mojej słabości, a nie braku specjalnego sprzętu. Potem zacząłem chodzić w maratonach pieszych regularnie, kilka razy do roku.
Imprezy tego typu można podzielić na dwie kategorie. W pierwszej, łatwiejszej, są te, w których trasa jest oczywista, ustalona z góry i chodzi tylko o to, żeby ją pokonać w określonym czasie. Taką imprezą jest np. coroczny Maraton Pieszy im. Andrzeja Zboińskiego w Kampinosie. W drugiej, trudniejszej kategorii, ustalone są tylko punkty kontrolne (obsługowe, bezobsługowe lub mylne), a trasę między nimi trzeba sobie znaleźć samemu. Lista takich imprez jest tutaj. Najkrótsza trasa liczona jest najczęściej tak, żeby miała 100 km długości. Jeśli więc ktoś dobrze nawiguje, to przechodzi około setki, ale jeśli się w nawigacji myli to dystans trochę rośnie 😉 Imprezy odbywają się na ogół bez względu na anomalie pogodowe. Moim ulubionym maratonem z tej drugiej kategorii jest Kierat. Odbywa się co roku, pod koniec maja w Beskidzie Wyspowym i prócz dodatkowych trudności związanych z przewyższeniami oferuje również bonusy w postaci wspaniałych górskich widoków.

Strategii pokonywania maratonu jest wiele. Jedni non-stop biegną, inni non-stop idą, jeszcze inni robią sobie krótkie lub dłuższe odpoczynki. Generalnie jednak do udziału w imprezie nie jest potrzebny jakiś wyrafinowany sprzęt. Wystarczą w miarę porządne, niebyt ciężkie buty, bielizna i skarpety z materiału odprowadzającego wilgoć, mały plecak, sakwa na wodę z wężykiem, kompas, mapa, wodoodporna latarka typu czołówka (czyli mocowana na głowie) i … parasol, który jest rozwiązaniem dużo lepszym od płaszcza przeciwdeszczowego. W tym ostatnim człowiek w trakcie ekstremalnego wysiłku jest mokry nie od deszczu, lecz od własnego potu, a ten pierwszy nie sprawdza się jedynie podczas marszu na azymut przez krzaki lub podczas silnego wiatru. Do jedzenia na ogół też nie są potrzebne jakieś wyrafinowane zestawy wojskowe. Wystarczą zwykłe 2-3 kanapki z pszennej bułki z dużą ilością tłuszczu (pomaga, gdy są problemy z wydzielaniem śliny przy silnym wysiłku) plus słodkie batony waflowe, chałwowe lub musli w ilości 5-6 sztuk i ewentualnie banany. Najważniejsze, żeby wiedzieć kiedy jeść. Jeśli się nie zje odpowiednio wcześnie, to poziom cukru we krwi spada, a człowiek zaczyna panikować i traci kontakt z rzeczywistością. W kolejnych maratonach nabywa się doświadczenia w obserwacji własnego organizmu i uczy się jak przeczekać kryzys lub co zrobić, żeby w ogóle nie nadszedł. Trochę wolniej przychodzi doświadczenie w nawigacji, więc na początku warto się podczepiać do „tramwajów”, czyli grupek kilkunastu nienawigujących osób z jednym nawigatorem na czele. Jeśli nie idzie się w takim tramwaju całkiem na oślep, a konfrontuje się na bieżąco sytuację z mapą i kompasem, to jest to świetny sposób na naukę nawigacji.

Każdy start w maratonie musi być poprzedzony przynajmniej 1-2 treningami marszowymi o długości 15-20 km lub dłuższymi. Bez tego organizm nie wytrzyma 100 km marszu. Inne typy treningu takie jak rower czy pływanie wyrabiają kondycję, ale nie przygotowują wszystkich grup mięśni wykorzystywanych intensywnie w marszu i nie są w związku z tym przygotowaniem wystarczającym. Zdarzyło mi się mieć trudności z przejściem 100 km mimo, że 2 tygodnie wcześniej wróciłem z 3-tygodniowego „rowerowania”, w trakcie którego pokonywaliśmy codziennie po 100 km.

Podsumowując ten przydługi wywód: długie marsze w terenie nie wymagają żadnych specjalnych sprzętów ani zdolności. Trzeba tylko pracować nad kondycją i nawigacją i praktykować w kilku startach rocznie. No i uważać na siebie, żeby nie trafić na tę listę.

Doxa: Puszczam tą wypowiedz ponieważ zawiera dużo ciekawych informacji dla osób chcących odspawać się od biurka i krzesła. Niestety, wydaje się, że nie do końca się rozumiemy. Naszym celem było symulowanie ewakuacji z miasta, z plecakiem zawierającym wyposażenie niezbędne do przeżycia przez 3 doby bez kupowania żywności czy usług noclegowych. Powyżej Piotr opisuje bieg na orientację, z kompasem i 2 kanapkami w plecaku. To jak porównywanie jabłka i pomarańczy – obie te imprezy są ‘owocami’, ale zupełnie innymi.

Share This Post

11 replies on “DKC – ciąg dalszy”

Ale skoro zadaniem w ćwiczeniu było dotarcie do celu oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów, to “być człowiekiem, który pokona ten dystans w jeden dzień z parasolem i dwoma kanapkami” jest lepszą strategią jego realizacji niż “mieć zestaw na trzy dni marszu”.

“a mimo to, przy pierwszym podejściu udało mi się przejść 75 km po lesie w czasie około 14tu godzin. W zwykłych sportowych butach z marketu, z małym plecakiem, bez żadnego specjalnego sprzętu, czy ubrania”

Po plaskim terenie w idealnych warunkach pogodowych, z zerowym obciazeniem to ja tez przejde. No problem. Wszystko zalezy od celu, jaki sie sobie wyznaczy. Sytuacja zmienia sie diametralnie jesli to ma byc WIECEJ niz 24 h i musisz zaliczyc jakis nocleg po drodze.

Moje doswiadczenia:
3 dni w wysokich gorach (do 3000 mnp), gdzie musisz absolutnie WSZYSTKO niesc ze soba, lato, temperatury w dzien ok. 30 st i powyzej na sloncu. I tu juz nie jest rozowo.

Po pierwsze: namiot i spiwor jest koniecznoscia, tak samo zmiana cieplych ubran (w nocy w gorach nawet w srodku lata potrafi byc cholerycznie zimno a jak popada to w ogole) oraz pokrowiec na plecak. O butach w ogole nie mowie, to abecadlo (tzw. zwykle sportowe ze sklepu sie nie nadaja a czasami groza nawet smiercia, w najlepszym razie skreceniem nogi w kostce). Podobnie dobra mapa i kompas.

Po drugie: trasa musi byc ustalona tak, zeby przynajmniej RAZ DZIENNIE zahaczyc o jakies zrodlo wody. Wiecej po prostu nie da rady ze soba niesc, zwlaszcza, jesli pokonuje sie kilkaset do tysiaca metrow w pionie. Niezbedny staje sie wiec porzadny filtr do wody – nawet jesli jakis strumien wyglada na krystalicznie czysty to nie ma sensu ryzykowac rozlozenia sie na kilka dni z dala od cywilizacji (pomoc moze by przyszla po paru dniach a moze nie).

Po trzecie: malutki palnik jest niezbedny. Po zapadnieciu zmroku robi sie zimno i nagle wypicie goracej herbaty i zjedzenie cieplego posilku to mus. A jak mamy palnik to bardziej sie kalkuluje zabrac zarcie liofilizowane – jest lzejsze. Zestaw pierwszej pomocy, latarka mocowana na glowie, co najmniej dwie swieczki – mus.

Po czwarte: na noc trzeba zatrzymac sie ok. 2 godziny przed zmierzchem. Rozbicie namiotu, nazbieranie drewna, rozpalenie ogniska, odfiltrowanie i przyniesienie wody zajmuje czas.

Reszta to drobiazgi, ale tez warto wiedziec, ze:
– w podmoklych okolicach gdzie sa setki komarow zaden repelent nie pomaga – najlepsze sa cienkie siatki ochronne do zalozenia na absolutnie cale cialo;
– jesli idziemy w gory lepiej wziac kijki – bardzo ale to bardzo pomagaja. Wbrew pozorom nie we wchodzeniu pod gore, ale w schodzeniu NA DOL. Jak sie ma na grzbiecie dodatkowe 20 kg a trzeba zejsc kilkaset metro w dol, to bardzo ale to bardzo predziutko wysiadaja stawy w kolanach.
– trzeba wiedziec gdzie rozbic obozowisko i jak rozpalic ogien. Obudzenie sie w srodku nocy oblezionym przez mrowki (albo inne robactwo) tudziez nieumiejetnosc rozpalenia ognia jak siąpi deszcz… uhm… nie zycze nikomu 🙂

Podsumowujac: logistyka wyprawy zalezy bardzo scisle od tego gdzie, w jakich warunkach i na jak dlugi dystans zamierzamy isc, z kim i ile trzeba przeniesc.
Zupelnie inaczej wyglada to w warunkach polskich, gdzie sa drogi i w miare plaski teren oraz rozsadna dostepnosc do wody (mozna wtedy zastanowic sie nad rowerem z przyczepka), a zupelnie inczej jak mamy isc przez gory na wlasnych nogach.

Inaczej planuje sie i inne rzeczy zabiera na wyprawe przez las tropikalny (tam zreszta bialy bez przewodnika lokalnego zginie dosc szybko), inaczej jak ma sie isc przez teren pustynny (np. Death Valley w Kalifornii czy podobne).

Jedno jest pewne: jakikolwiek “survival” wymaga praktyki, praktyki i jeszcze raz praktyki. I najlepiej jakiekolwiek wyprawy zaczac z kims, kto juz jest w miare doswiadczony. Samodzielne, debiutanckie wyprawy np. w gory kazdego roku koncza sie smiercia ilus-tam naiwnych delikwentow.
Ba, nawet przejscie kilkunastu kilometrow po prostej drodze okazuje sie problemem, co pokazal poprzedni wpis 🙂

Ale gdzie i po co mielibyśmy uciekać?
20-30km w ciąu doby to nie jest problem. Po drodze sporo gospodarstw. Przynajmniej w warunkach PL. Ciężko na takim dystansie w PL o brak budynków, to nie UA… chyba że celowo będziemy ich unkać, to rozumiem.

Warto wyrobić sobie zrozumienie przyrody, żeby przestać traktować ją jako przeciwnika albo przedmiot. Spędziłem trzy lata mojego życia w lesie i to pozwoliło mi nauczyć się prostej prawdy – przyroda nie jest ani dobra ani zła. Jest zła gdy jej nie lubię, jest dobra gdy ją lubię i akceptuję taką jaka jest (gdy staję się jej częścią). Przyroda w tym sensie jest przewidywalna (gdy jest mróz, jest zimno, gdy pada jest mokro, komar chce ukąsić), w przeciwieństwie do ludzi którzy bywają fałszywi i nieprzewidywalni. Jeśli się nie dostosuję do warunków przyrody, to padnę w jakimś momencie. Proste jest więc rozumienie przyrody, tak uważam. Natomiast będąc samotnie w lesie, człowieka zawsze traktuję jako wroga, ponieważ potrafi on być fałszywy i nigdy nie da się przewidzieć jego ruchu.

@Iulius

Udalo Ci sie w dwoch zdaniach uchwycic sedno calych moich wypocin 😉 Tez odnioslem wrazenie, ze to co niektorzy nazywaja surwiwalem stalo sie dziwaczna zbitka przeciwnosci. Z jednej strony ktos sobie zdaje sprawe, ze fajnie sie przygotowac do potencjalnej sytuacji odbiegajacej od normy, ale z drugiej strony, chce to zrobic tak, zeby nie sprawic sobie zbytniego dyskomfortu. Najpierw sa wiec zalozenia, ze mamy sytuacje ekstremalna, a potem sie okazuje, ze musimy na jej spotkanie zabrac namiot, zeby sie wyspac, kuchenke, zeby sobie ugotowac cieple papu i jeszcze plyn na komarzyce (samce komarow nie gryza!!!), zeby nam dupci nie pociely 😉 Ja bym dodal do tego jeszcze sluzacego, zeby nas niosl w lektyce 😉

W mojej ocenie, jak nastapi sytuacja ekstremalna i trzeba sie bedzie ewakuowac, to trzeba raczej byc psychicznie i fizycznie gotowym do stawienia tej sytuacji czola, niz miec skompletowany 18to kilogramowy zestaw gadzetow. No chyba, ze sie szykujemy do turystycznej wyprawy pod namiot na 2 tygodnie i nie chcemy w jej trakcie pozbawiac sie komfortu zycia – wtedy plecak z 20 kilosami bagazu jest jak najbardziej na miejscu.

@Im5

Troche masz racji. Ale tylko troche. Kilka rajdow w roku to sa checkpointy sprawnosci fizycznej i motywatory, zeby uciec od calkowitego rozleniwienia sie i zapuszczenia sadla.

“W mojej ocenie, jak nastapi sytuacja ekstremalna i trzeba sie bedzie ewakuowac, to trzeba raczej byc psychicznie i fizycznie gotowym do stawienia tej sytuacji czola, niz miec skompletowany 18to kilogramowy zestaw gadzetow. No chyba, ze sie szykujemy do turystycznej wyprawy pod namiot na 2 tygodnie i nie chcemy w jej trakcie pozbawiac sie komfortu zycia – wtedy plecak z 20 kilosami bagazu jest jak najbardziej na miejscu”

— powiedz to tym, ktorzy zwiewali z gulagow. Dla nich taki “gadzet” jak namiot albo cieple ubranie to byla kwestia zycia i smierci.

@Nina, ale rozmawiamy tutaj o survivalu jako sporcie (np. jak przetrwać w syberyjskiej tajdze), czy o survivalu jako przetrwaniu kryzysowej sytuacji jaka zmąciła nasze “normalne” życie?

Jak uprawiasz sport o nazwie ‘survial’ to możesz się zastanawiać jak to przetrwać ucieczkę z gułagu. Ale w przypadku, gdy wydarzenia zastają nas w domu, pracy, czy samochodzie służbowym to często właśnie przygotowanie psychiczne i tężyzna fizyczna pozwoli na przetrwanie a nie sterta szpeju.

Doxa kiedyś napisałeś, że w przypadku WSHTF śmieszni będą chłopcy ze swoimi plecaczkami, miałeś rację.
Ale widzę, że poglądy ewoluują.

Ja przygotowuję się właśnie w taki sposób:
– tężyzna fizyczna
– psychiczne przygotowanie (książki, rozmowy z rodziną ale na luzie bez straszenia)
– umiejętności (od podstawowych jak ogień po bardziej skomplikowane typu samodzielna naprawa elektroniki)
– wiedza (z dziedziny chemii, fizyki, przyrody itp).
– ubrania (na bierząco kupujemy dobrej jakości odzież, bieliznę ja np. w ogóle nie mam bawełnianych gaci 😉
– kontakty międzyludzkie
– uprawnienia i inne (np. prawo jazdy kat. a, pozwala na czynne użytkowanie motocykla w normalnych czasach, co zresztą robię)

a dopiero później myślałem o:
– mamy zapas wody na 30 dni dla 3 osobowej rodzinki
– mamy zapas żywności mniej więcej na 45 dni.
do tego katadyn (woda), dynamo + panel, podstawowy prąd, kominek w domu (ogrzewanie), zero kredytów, oszczędności odpowiednie.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *